czwartek, 24 listopada 2016

Jak zapamiętać, jak utrwalić? Wpisać we własny krajobraz, wpuścić do krwi obiegu? Przyjąć za stałość i za komunię świetą? To niebo rozgwieżdżone pod sufitem, szelest kruchej pościeli, własność ukochanego ciała i życzliwość braterskiej duszy?

Co może mnie uchronić? Zrywam się z uwięzi, biegnę w ogień, zatracam się w srebrnym dymie Więcej, więcej, więcej. Na skraj, do upadłego, do śmierci. Dogonić  pustkę, skazać się na potępienie, zniszczyć. Skrupulatnie, dzień po dniu, odcinać sobie tlen lub chwycić za ostrą krawędź, doznać ukojenia w lepkiej gęstej cieczy. Co to za instynkt? Co to za moc?

Ciiiiiiiii to nie tak. Wszystko nie tak. Pomyliło ci się. Oddychaj. Po prostu oddychaj. Chociaż czasem to tak bardzo boli. Ale wciągaj to jebane powietrze do płuc. W końcu, za któryms razem, może za tysięcznym razem, nuczysz się oddychać. Nie- łapać rozpaczliwe chausty powietrza, nie -robić sobie co rano tracheotomię. Po prostu oddychać. Jak normalny człowiek. Przestać na codzień słyszeć o rozpaczy umierających żołędzi!

Czemu...czemu nie mogę opaśc spokojnie w szelest pościeli, opaść w Twoje ramiona, w Twoje serce? Dlaczego nie mogę mieć tego przy sobie, nie może być to moim skarbem i zasobem? Nie jestem pustym naczyniem, tylko tak bardzo dziurawym, że musisz je napełniać co dnia, co chwilę. Bo inaczej susza pali mnie do bólu.

Tak bardzo chciałabym mieć w sobie te gwiazdy i ten szelest, mieć na stałe w sobie tą noc, nie wypuścić jej z siebie już nigdy.