niedziela, 20 kwietnia 2014

11 dni palimpsestu. Pamiętam i nie pamiętam, w ramkach wyciete niektóre obrazy, nałażą na siebie, nakładają się a potem rozpierdalają. Tak jakos było...mrok, mrok, picie, ćpanie mrok...przerwa...praca...gówno nie praca i mrok. Praca przerwą w mroku. Praca niby-praca, bo cóż można robić w takim stanie. Jedyne co z niej pamiętam to roztarty na ulicy mózg, rozjebane flaki, kawałki czaszki. Dzień jak codzień. Coś tam się stało. Siedmiu policjantów patrzy za parawan z niczego niemówiącym wyrazem twarzy. Chołota robi zdjęcia. Oni zapewne normalnie zjedzą obiad, a różowa plama na ulicy będzie schnąc sobie przez miesiąć lub dwa.

Na drugi dzień okazało się, że jednak wzeszło słońce. I ludzie popierdalają sobie ulica Bóg wie gdzie, chodzą sobie po różowej plamie. Niestety ja chodzić muszę po niej nadal. I chyba przez to boje sie iśc do pracy.

Następnie mieszkanie zdało się byc hotelem. Obcym, nieznanym miejscem wycieczki. Łóżko, brudna pościel, cały pokój. To nie tak...to nie tu. Ktoś sie pomylił, że mnie tu ulokował. A jedyne czego chciałam to wrócić do domu. Tak ogromnie nie wiedziałam jescze, że domu już nie ma...

Znalazł się ktoś, kto przejął kontrolę, stworzył prąd którym popłynęłam. Siedząc nad talerzem idealnie podanej zupy, jedzonej posrebrzaną łyżką z talerza z otartym brzegiem drugiego dnia odkryłam mężczyznę w jego ramionach i ustach. Sprawy jak zwykle zaszły za daleko, bo tak własnie jest z tymi sprawami. Nasączona jak gabka, cieknąca łzami i krwią, weszłam w konwencje prowadzącą na manowce. I kiedy poczułam fiuta w gardle, którego mimo wszystko przyjęłam jak opłatek, zrozumiałam, że jedyny kutas jakiego chcę jest Twoim kutasem, a ten który aktualnie profanował moje gardło i niech tylko Bóg wie co jeszcze, mógłby byc każdym z miliona, bez najmniejszej różnicy. I pomyslałam wtedy o Twoich ramionach, Twoich palcach z tak boską długa rzeźbą, jedynych i niepowtarzalnych, książęcych w swym chamstwie i zrozumiałam, że jedyne co mogę zrobić to położyć wszystko na łopatki.

Poranek, jak to poranek, bywa niezmiernie trudny. Kawa, śniadanie, rozmowa. Noc minęła. I wystrzeliło coś ze mnie, pozbawione świadomości, zamanifestowało swoja obecność czymś śliskim w moich majtkach. Nie mogłam uwierzyć...jakżebym mogła? Po tylu latach lodu i cynizmu, tylu żałosnie kończących się historiach, tylu razach kiedy kilka megaton mojego sarkazmu spuściło sie na czyjąś głowę, cos odmieniło się jak za pieprznięciem czarodziejskiej różdżki i utkwiło we mne.

A potem...noc straszna, noc zła. Noc podbudowana złym porankiem, złym dniem i złym popołudniem. Czekałam na zamówioną wódke i drżała mi noga pod stolikiem. Kurewskie napięcie. Kurewskie, bo zawsze kończy sie źle. A potem noc, która przyniosła samo zło. Noc, która zamordowała z premedytacja rodzące się chore szczęście. Nie ma bo nie ma. Utknęło. Rozjebałam wszystko! Do cna, na okruchy, na drzazgi. Nie ma nic prócz popiołu. Nie ma już pociechy, oparcia. Nie ma żadnej nadziei. Zostałam zupełnie sama, a wszyscy którzy mogliby mi pomóc nienawidzą mnie. Jestem kosmitą i mówię w nieznanym na ziemi języku. Moge krzyczeć, wrzeszczeć, machać rękami na migi, pokazywać palcem, ale to NIC nie da. Nie ma najmniejszej nici porozumienia, żadnego kanału, żadnego sposobu i żadnego języka, który umożliwiłby mi porozumienie sie ze światem.


Brak komentarzy: